OD REDAKCJI

Nadchodzi koniec ceno-neo-globalizmu. Kasa zwraca za bilety!

Nadchodzi koniec ceno-neo-globalizmu. Kasa zwraca za bilety!

Tak sobie patrzę na świat Boży, bo rzeczywiście ciekawych czasów, niestety, żeśmy dożyli. Teraz zdałaby się nowa sentencja: obyśmy je jak najszybciej w zdrowiu i spokoju przeżyli. Mam nadzieję, w sumie graniczącą z pewnością, że cały ten cyrkowy przemodel gospodarczy oparty na jednym atrybucie, jaką była i jest jak najniższa cena (bez włączania w dyskurs wielkich i szumnych pojęć z zakresu ekonomii), właśnie bankrutuje. Oby nie trzeba było tylko czekać kolejnej dekady. Reanimacja trupa sensu bowiem nie ma, choć wiadomo, że znajdą się miłośnicy Fenicji, którzy będą dla zysku dalej go pudrować. Tak czy tak wrzód ten na d… pęknie. Bo że na tyłku usiąść spokojnie bez bólu już nigdzie na świecie się nie da – wiedzą o tym wszyscy. I mali, i wielcy. Najmniej słychać „średnich”, bo choć w teorii miało ich przybywać, znów ubyło. Okazuje się też, że choć świat bogaci się w bilionach dolarów, to wszędzie bida aż piszczy i potrzeba cięć niezmierna (ponoć UFO szmal w kosmos wywozi).

W obecnym systemie wszyscy się zakiwali

I wykiwali przy okazji też. Począwszy od twórców idei, przez ich globalnych wyznawców i mesjaszów, po lokalnych wykonawców. Ci ostatni, na dole handlowej „biocenozy” wyjścia na żadnym z rynków nie mieli, niźli ten absurd dalej rozwijać i jak najtaniej byle „g” masowo produkować i sprzedawać. No, żyć i zarabiać chce każdy. Dość powiedzieć, że raczej okapów w detalu nie da się już sprzedać taniej niż z zarobkiem 5 zł na sztuce, niezależnie od rynku i kontynentu, no chyba że się wyjmie wentylatorek. Patrząc przez pryzmat „kanonów” miłościwie nam panującego systemu, to w sumie po co on komu? Wagę w logistyce tylko robi i koszta w totalu podnosi. O jakości, innowacyjności, trwałości czy – uchowaj Boże – związanej z nimi edukacji, ekologii czy informacji już nawet nie wspominam. Wszystko się i tak zrobi i sprzeda w jeszcze bardziej atrakcyjnej cenie, czyli oczywiście taniej.
No i przyszedł Covid-19 i kolebka cywilizacji o nazwie Europa nie była w stanie sama wyprodukować taniej maseczki z pończochy w ramach „Innowacyjnej gospodarki 0.0”. Rynek globalny opuścił lokalny – koniec systemu, kasa zwraca za bilety!

Dawno, dawno temu w Azji

Kiedy jakieś 30 lat temu wróciłem po raz pierwszy z delegacji służbowej z szeroko pojętej Azji, byłem zdruzgotany. Cała moja ekonomowiedza i wszystkie teorie, które wkładano mi do pustego wówczas łba, w zderzeniu z praktyką okazały się mrzonką. Jakie prawa handlowe, jakie prawo własności, jaki rynek globalny? Liczyła się tylko cena i zysk wuja Boba. Model ten był dość oczywisty. W poprzednim systemie człowiek wykorzystywał drugiego, a w drugim zdecydowano, że będzie na odwrót.
Usiadł więc John z Południa i Jack z Północy i jeden do drugiego mówi tak: „Stary, mamy szmal, niech żółty i ciemny na nas pracują, a z naszego kapitału zrobi się kapitał. Odejmie się parę dolców od shippingu, pogra na giełdzie i policz tylko – na każdym rynku mamy miliony sztuk, co daje nam miliardy. Chce ci się do firmy chodzić i budować te fabryki, pilnować tego wszystkiego. Niech robią za nas”. Jak pomyśleli, tak zrobili. I choć już w pierwszych latach widać było, że sama erozja cenowa zeżre nie tylko cały neorynek, ale i swych „tfurców”, mało kto z tym cokolwiek robił.
Oczywiście alarmowali ludzie mądrzy, że to zakończy się katastrofą. Pisali też o tym pikorewolucjoniści tacy jak ja. Tyle że wszyscy byliśmy i jesteśmy ofiarą systemu, a media dodatkowo przeszkodą w jego rozwoju. Pamiętam, jak młody gniewny pomyślałem tak – nie no, zbawię świat choć lokalnie i napiszę do mediów zdań parę, że taki model doprowadzi wkrótce do 50 proc. spadku sprzedaży marek ze Starego Kontynentu. Poleciałem do „Pulsu Biznesu”, „Super Ekspresu” i jeszcze paru innych miejsc i jedynym efektem był telefon od głównego reklamodawcy z pytaniem, czy ja zdaję sobie sprawę z faktu, że zaraz to stracę, ale ja. I nie 50, a 100 proc. wpływów z reklam. Człowiek młody, to i głupi.

Głupi może i byłem, ale (niestety) miałem rację

Pierwsze dwie firmy chłodnicze z USA i Europy przekonały się o tym już pod koniec lat 90., kiedy po raz pierwszy zobaczyły kopie swoich produktów ze znaczkiem „C E”, tylko w detalu za ponad tysiąc mniej. Dwie dekady później w Stanach już ponad 30 procent firm też się przekonało, że można jeszcze „lepiej” i jeszcze „taniej”. W Europie małpowano neo- i inne hasłoglobalizmy i zachwycano się skutecznością nowego systemu i jego niebywałą skutecznością. I rzeczywiście, o ile kiedyś np. Francja wysyłała całe kosztowne ekspedycje po ludzi do roboty na inne kontynenty, to teraz już nie musi. Sami przypływają. Za darmo i na swoich łodziach.

Globalna neoszczotka kontra euroszczotka

Zapewne kilku moich dobrych znajomych od handlu odbierze mi w tym miejscu rynkową cześć i honor, a promotor mej pracy może i tytuł, to mimo wszystko zaryzykuję i napiszę krótko: niestety, nie ma czegoś takiego jak globalizm, nigdy nie udał się neoliberalizm, a wspólny pieniądz nie miał i nie będzie miał nigdy światowego obywatelstwa. I niestety też śmierdzi – niegdyś biedą ubogim, a teraz prochem nawet najbogatszym. A i ludzkość dawno już nie wierzy w efektowną i jakże często powtarzaną historyjkę publicystyczną, że nie wolno dawać nigdy człowiekowi gotowych ryb, tylko zawsze wędkę. Idea była może i słuszna, tyle że grube ryby zaciągnęły wcześniej wszystkie akweny nie garściami, a sieciami. Teraz nie dziwota, że dziwią się „neosocjologi”, że oto właśnie populiści i technokraci wracają na piedestał i nic ludzkość się z historii nie uczy i może to się skończyć źle. Ano nie uczy, bo zabrakło na niemodną edukację. I oczywiście że rozbiją oni, i nie tylko sobie, czoło.
Póki co szopki ponoworoczne trwają i zapowiada się niezłe festyniarstwo także w przyszłości. Tu riwiera będzie, ten ma tu nie rządzić, ta wyspa będzie nasza, a tu nasz kraj o tyle się powiększy. Emocje są ogromne. Sukces wydaje się być blisko. Jeden to tak nawet na wiecach po scenie już skacze, że tylko patrzeć, jak zacznie szukać artefaktów. Być może żyć będzie wiecznie i wiecznie zarządzać swoim szmalem, uczciwie go pomnażając (za pomocą państwa które orżnie po raz 150 najuboższych).

Tak czytam sam, co piszę i…

…zaczynam się już niepokoić, bo to chyba już nie prawactwo, a klasyczne lewactwo. Jakiś manifest lutowy. Na szczęście jestem chrzczony i bierzmowany. Do ekskomuniki chyba więc daleko. Szkoda byłoby taką wspólnotę opuszczać. Uspokoję i siebie, i Państwa i dodam, że ja po prostu jestem jedynie za rozsądkiem i nową erą. I mam dla niej nawet nazwę – racjonalizm obatelski. Niech i mali znad Wisły mają wpływ na wielki świat. Zwłaszcza że nie ma różnicy, czy produkuje się na nim euroszczotkę czy neoszczotkę, jak jedna i druga do niczego się nie nadaje (bo na pewno nie do zamiatania). Chociaż ma jeden atut: można zamiatać niską ceną. Oczywiście czyściej wokół nie jest, człowiek zatrudniony do jej produkcji wiele nie zarabia, handel sprzedaje ją w promocji z kubłem, wodą, podłogą i workiem piasku, a sam prezes przymiera głodem. Stąd apel:

Zabiedzeni milionerzy, odrzućcie swą nędzę!

Z tymi neo- czy euro- nazwami to też jakieś szaleństwo. Gdzie, kurna, człowiek nie sięgnie, czego dziś nie kupi, to albo euroszczotka, albo eurokrzesło, albo neolampa. Głupota ludzka zawsze przerastała miłosierdzie boskie, ale w pewnych krajach i na pewnym gruncie ta neochoroba globalna (wirus niskiej ceny) atakowała wszystkich, a na niektórych szerokościach geograficznych przebieg choroby bywał drastyczny. Niektóre przypadki, choć nie kończyły się na szczęście zgonem, to prowadziły człowieka do totalnego ubóstwa. Głównie intelektualnego.
Otóż, kiedyś dawno, dawno temu, za górami i lasami miałem prezesa, co budował w europejskim mieście biurowiec, nad polskim jeziorem miał przystań i jachtów ze sześć, ale tak uwierzył w marżę i niską cenę, że przymierał człowiek z głodu. Co do niego nie poszedłem po podwyżkę dla siebie i zespołu, to on mi mówił, że ledwo wiąże koniec z końcem i, gdyby nie emerytura sędziwej mamy, to on by już dawno nie żył. Serce mi pękało, jak człowieka widziałem.

Oby tylko nie zatonął, bo i my pójdziemy na dno

Pewnego dnia przyszedł mój globalny prezes z myśleniem lokalnym w neobutach do europracy, więc lecę do niego po podwyżkę. No, chyba logiczne. Nie ma co zwlekać. Człowiek może jutra nie doczekać. No, ile na wodzie można przetrwać? Tydzień? Dwa? Wszedłem więc do gabinetu na piętrze wieżowca ostatnim – siłą rzeczy największym i zupełnie też przez przypadek najdroższym – i mówię do niego tak: „Prezesie kochany, no, ludzie mi mówią, że czwarty jacht pan kupił. Proszę o podwyżkę dla nas, bo może skoro firma ma już pieniędzy tyle, to może warto i na zespół postawić choć raz na pięć lat”. Na co prezes ze łzami w oczach pokazał mi buty. Patrzę, Boże, rzeczywiście jakieś przetarte, skarpetki prawie z boku widać, a to wcale nie sandały! I mówi do mnie tak: „Czy pan nie widzi, że ja mam już nawet dziury w butach?!”.
Boże, jak się martwiłem potem, chyba rok cały, żeby on tylko nie miał dziury w tym jachcie, bo na dno by mógł pójść. A my razem z nim…

2025-02-09
x

Kontakt z redakcją

© 2025 InfoMarket